w elegancki strój podróżny, ukazała się w całej okazałości. Chwilę jasnowłosy Żmujdzin i czarnooka smagła Amerykanka mierzyli się wzrokiem. W obu spojrzeniach była nieufność, wreszcie ona pierwsza zmarszczyła bardzo gęste ciemne brwi i rzekła spokojnie:
— To fałsz! Ktoś cię oszukał, Clarke! Ten pan nie Czertwan!
Mówiła po francusku tym razem, pragnąc widocznie, aby ją zrozumiano.
Marek ruszył lekko ramionami.
— Nie ja potrzebuję składać dowody tożsamości, ale państwo! — odparł po niemiecku. — Pan Jazwigło mieszka niedaleko! — dodał z pożegnalnym ukłonem.
Amerykanin zastąpił mu drogę.
— Ależ, Irenko — zauważył tonem wymówki — przecież nie posiadasz rysopisu opiekuna Poświcia, czy jak się to nazywa. Uwaga pańska jest słuszna — dokończył prezentacyi[1]. Ma pan przed sobą córkę Kazimierza Orwida, Irenę, i jej eskortę[2] przyboczną, Marwitza.
Marek ukłonił się lekko.
— A pan ma być Pawłem Czertwanem? — zagadnęła panna niedowierzająco.
— Paweł Czertwan od roku spoczywa tam, gdzie i jego przyjaciel, Kazimierz Orwid: w ziemi. Na imię mi Marek, jestem jego najstarszym synem.
Dziewczyna rozchmurzyła czoło. Raz jeszcze zmierzyła olbrzyma bystremi oczyma, i jakby w egzaminie tym znikła jej ostatnia wątpliwość, wyciągnęła do młodego człowieka rękę, przyodzianą w duńską rękawiczkę.
— Przepraszam pana — rzekła.
Ale on nie przyjął uścisku i mówił dalej głuchym, urywanym głosem:
— Umierając, ojciec mi poruczył administracyę Poświcia w spadku po sobie. Rozkazał pracować i ochraniać od złego ile w mej mocy i oddać temu tylko, kto, oprócz urzędowej legitymacji[3], przyniesie mi znak umówiony z przyjacielem.
— A co? Mówiłam ci, że ten drobiazg ma wielką wartość! Ojciec, konając, zalecał ani zgubić, ani go się pozbjć! Proszę pana!
Sięgnęła do medalionu, który miała u zegarka, i po chwili na dłoni jej błysnął odłamek sygnetu. Marek spojrzał i w milczeniu zdjął z piersi ojcowską spuściznę; drugą polowę pierścienia. Milcząc, podał go właścicielce.
W piersi jego rozlewało się szczęście, jak potok. Stał u zarania swobody i woli!