właściciela, nikt słowa nie powie! Córka po ojcu przychodzi do dziedzictwa. Ma pani swój dach i chleb, i bogata pani bardzo. Kwestya czasu i kilkunastu arkuszy stemplowego papieru. Forma tylko!
— A tymczasem?...
— Uda się pani do Jazwigły. Oto adres. Pozwól się pani pożegnać. W razie potrzeby — mieszkam w hotelu Wileńskim
— Clarke! a my gdzie zamieszkamy?
— Zapewne także w Wileńskim hotelu — odparł Amerykanin, zbierając tłumoczki. — Pan Czertwan nie opuści nas w obcem mieście.
Panna Irena odrzuciła hardo głowę.
— Pan Czertwan nie wygląda na usłużnego człowieka... Rad będzie pozbyć się nas co najprędzej, nieprawdaż?...
Spojrzała mu w oczy pytająco.
— Do chwili zdania, komu pani poleci, administracyi Poświcia, uważam się za sługę Orwidów. Może mną pani rozporządzać!
— Doprawdy? Bardzo mi to miło. Zatem pan nas ulokuje[1] w hotelu, przedstawi temu prawnikowi, będzie wspierać swą radą i pomocą moje pierwsze kroki? Chwilami zdaje mi się że to sen i że się ocknę w Ameryce u swoich opiekunów. Możemy jechać do hotelu tymczasem. Clarke, my dear[2], każ zabierać rzeczy. Masz dorożkę?
— Czeka! — odparł towarzysz, systematycznie układając pakunki przy pomocy tragarza.
— A zatem chodźmy, panie Czertwan. Daj mi pan ramię, proszę:
Marwitz usunął się im z drogi i uśmiechnął dobrodusznie.
— Widzi mi się, że rychło dostanę dymisyę — zauważył.
Dziewczyna wsunęła sama rekę pod ramię Marka i, oparłszy się na niem mocno, obejrzała na Amerykanina.
— Ciekawam, co ty mi tu możesz pomódz? Jesteś sam, jak zbłąkana owieczka! Ja cię tu przyjmuję w swoim kraju. Czekaj mojej wizyty w Illinois.
Zaśmiała się serdecznie i, podnosząc oczy na twarz Czertwana, dodała:
— Miałam pięć lat, gdy ojciec umarł. Zapamiętałam jednak upartą dziecinną pamięcią, co mi mówił: jak wrócisz do swego kraju, to go kochaj, bo choć smutny, ale dobry i wart kochania. A jak spotkasz Żmujdzina, śmiało mu zawierz, bo choć milczy, nie zawiedzie! Dlatego, po-