Wtem dorożka stanęła. Był to hotel. Na wstępie ujrzał Marek czarnego pudla Witolda, a z głębi korytarza słychać było śmiech właściciela, opowiadającego jakąś anegdotę po niemiecku.
Weszli tymczasem. Dla młodej panny otworzono paradne apartamenty[1], nadjechał Marwitz z kuframi, powstał hałas i zamieszanie. Marek wycofał się dyskretnie[2] i ruszył do swego pokoju.
— Halt[3] — zapiszczał głos Witolda z bocznego numeru: — Cóż to za ładna panna z tobą? Gdzieś ją zdybał? Przedstaw mnie! Słowo daję, nie wiem co z czasem zrobić w tej waszej spelunce[4]!
Drzwi stały otworem. Marek ujrzał brata, jak wypoczywał na kanapie, bez surduta, ziewając co trzy słowa. W progu Żyd faktor uśmiechał się z łaskawych żartów obywatela.
— Najlepiej żebyś zaraz jechał do Skomontów — poradził brat seryo[5] — tam twój czas przyda się bardzo!
— Et, sam nie wiesz co gadasz! Tam, to nawet mój Kafr się nudzi!... Ale, znasz Kafra? Sto rubli dałem za bestyę, ale, co prawda, rozumniejszy od niektórych wielkich ludzi! Kafr! Kafr! do nogi, zaraz!...
Bez ceremonii gwizdnął na cały hotel. Marek ramionami ruszył i odszedł, nieznacznie skinąwszy na znajomego faktora.
Żyd wysunął się za nim. Szli ciemnym korytarzem i zaczęli cichą rozmowę:
— Chce pieniędzy?
— Nu, kto ich nie chce?
— A dają?
— Oniby dali, ale się boją.
— Czego?
— Ryskich lichwiarzy i jasnego pana. Nikt nie wie, co on ma
— Niech nie dają, bo nie odbiorą. Pamiętaj, żem ostrzegał.
— Dziękuję wielmożnemu panu.
Żyd zgiął się do ziemi. Cicha ta rozmowa trwała sekundę, i znowu faktor stał u progu Witolda i uśmiechnął się do sztuk pudla. Gdy pies pokazał, co umie, chłopak kopnął go nogą, zapalił cygaro i zagaił interes.
— Słuchaj, panie Rubin, trzeba pieniędzy.
— Och, komu ich nie trzeba? — westchnął sentencyonalnie Żyd.