Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/11

Ta strona została przepisana.

dalsze wyprawy niechętnie się puszczał, chyba ułakomiony wielką zapłatą.
Wymawiał się, wymyślał przeszkody.
— Konie nie kute, jeden zatarty... klacz stara, już słaba. Trzebaby ją przehandlować — na jarmark się wybieram.
Różne racje, tylko nie tę jedną prawdziwą, że mu od dziecka nie chciało się odjechać.
Ani się spostrzegł, że tę dziewczynę pokochał, jak własną.
Twarz jego surowa miewała grymas niepojętej wesołości, gdy go kto o znajdę spytał. Milczące usta rozwierały się chętnie do gawędy o niej.
Można go było udobruchać w najgorszej chwili jej imieniem, można było najlepszy humor popsuć, byle mu napomknąć, że mogą się znaleźć prawdziwi rodzice i dziecko mu odebrać.
Wtedy bywał niespokojny i wcale z chaty nie wychodził, tylko patrzał okienkiem ponuro na drogę, która mu pod wrotami biegła.
Ale lata mijały, dziecko rosło, Makar starzał, i nikt się po jego skarb nie zgłaszał.
Zmieniło się wiele na świecie, i aż w te odludne strony poczęły wkraczać nowe wynalazki. Gdy o