Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/129

Ta strona została przepisana.

— Zabawia Jazłowiecki! — mówiono.
— Może już Jasieniecki z odsieczą wraca!
O południu hetman na szaniec wstąpił i ku rzece wzrok sokoli wytężył. Cicho było i pusto. Odgłosy walki i konania tych dzielnych nie dochodziły jego uszu, ale on w sercu słyszał i jak chmura był ponury.
Co chwilę ich mniej, dogasają — może już wróg po trupach konie rozpuścił i leci zwycięski. A odsieczy — niema — może nie będzie i teraz na tę ostatnią garstkę przychodzi kolej zguby — i serce kraju odkryte.
— Mości panie, — odezwał się stary wojewoda, który niepostrzeżenie obok niego stanął. — Nasi tam bieżą — niedobitki, czy już przodowniki Szweda.
— Ten obłok? To kurz!
— To jezdni. Raz, dwa, trzy — pięciu! Naszych to reszta z owej zabawy.
— Skończone tedy. Wskok i tam ci będą. Szykować muszkiety i działa.
Zawrzało w obozie. Hetman wciąż patrzał na tę kupkę cwałem lecącą. Wyglądali jak z rozbitego stada żórawi — ostatni.