Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/131

Ta strona została przepisana.

Bachmat hetmański wiódł, skrzydła mu u kopyt rosły. Pęd tamował oddechy.
Dopadli owego placu zabawy.
Ciury wrogów nie rachowali, przez wały trupów szli.
A szli tam, gdzie w mrowiu dziesięćkroć liczniejszem garstka z owej ostatniej setki miotała się, rzucała, w ostatnich wysiłkach.
Hetman ujrzał jeszcze białe pióra hełmu Jazłowieckiego i miecz jego w żywej dłoni.
Chorągwie wpadły wściekle, siekąc i tratując. Co krok były bliżej.
Oślepli i zapamiętali nic już nie widzieli. Czuli tylko, że opór słabł, ustępował, że siekli już sami tylko, że gonili.
Wtedy rozpuścili znowu rumaki i poszli na karki wrogów, daleko za sobą zostawiając pobojowisko, działa, namioty trzydziestu tysięcy.
I w pył rozbita — na cztery wiatry poszła ta armja, co serce kraju chciała zagarnąć. Gdy się hetman opamiętał, chorągwie już wracały z pościgu i „Wiwat triumfator“ powtarzały echa stokrotnie.