Wtedy przypomniał sobie matczyne polecenie i, zostawiwszy ptaka na straży chaty, wyszedł.
We wsi grzmiało od weselnych bębnów i krzyków tańczących gości. Romana coś odtrąciło z ulicy. Zapomniał o furmance i krokwiach, poszedł poza gumnami, na rozstaje. Na krzyżu nowy fartuszek ktoś zawiesił, poznał wyszywanie krasne — i stęknął.
Zawrócił na drogę do lasu, na cmentarz mimochodem spojrzał i do polanki owej trafił, kędy wiosną Stefanowe woły pasał.
Brzeźniak stał bezlistny, wicher go smagał i deszcz, w strzępach wisiały gniazd resztki, a starą wierzbę starość pochyliła w ruczaj.
Tu i tam powałęsał się Roman, garść wrzosów zerwał, a wreszcie z pod zielska wodnego wydobył swą surmę, którą tu na wiosnę był schował, na ramię ją wziął i ruszył zpowrotem.
Droga i pole, i łąka — wszystko już było puste. Ni zwierza, ni człowieka.
Za fartuszek Ulisi parobczak wrzosy zatknął, ku wsi popatrzył żałosnemi oczyma i, oparłszy surmę na płocie, zadął.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/159
Ta strona została przepisana.