Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/16

Ta strona została przepisana.

— A na cóż? Na panowanie?
— Nie na panowanie, ale i nie dla gbura.
— Stefan nie gbur. Dobry chłopak, stateczny i spokojny. Takiegobym zięcia chciał mieć.
— Nic pilnego, — mruknęła.
— A właśnie, że mi pilno. Hodowałem ciebie nie na zmarnowanie. Rozumiesz? Tej jesieni chcę mieć weselisko. Nie chcesz Stefana — nie zmuszam. Przyjdą inne swaty wybierz innego, ale wybrać musisz!
— Jak muszę, to wybiorę! — odparła głucho.
Stary na nią popatrzał dziwnie, zawahał się, chciał jeszcze o coś spytać, ale się snać nie ośmielił — i zmilkł.
Od tej rozmowy znajdował ją często płaczącą. Pytał ją o powód łez, ale nie potrafił wydobyć zwierzenia, więc przestał zagadywać. Stał się ponury, i źle patrzał na ludzi.
Przyszły drugie swaty; dziewczyna odmówiła. Gdy zostali sami, stary już jej o nic nie pytał, ino rzemień odpasał i z groźną miną do niej przystąpił. Zrozumiała, co ją spotka — razy — pierwsze w życiu. Groza odjęła jej mowę; blada, jak ściana, zmrużyła oczy, oczekując bólu.