Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/165

Ta strona została przepisana.

— Oni mego pana nie znają — a ja wiem, że przyjdzie. Poczekaj — jak się obrachuję, zapłatę wezmę — wtedy pójdziemy.
Czekali tedy. Chłopak skrzypki stroił, stary rąbał. Aż oto jednej nocy — gdy spali w swej budzie — usłyszał chłopak stukanie do drzwi. Sen to był, czy jawa. Z pościeli się nie podniósł, ale za trzeciem stukaniem ojciec wstał, kaganek zaświecił i skobel odsunął. Do izby weszła kobieta w szatach ciemnych, wdowim kwefie na głowie i z koszturem pielgrzymim w ręku. Oblicze jej było smutne i surowe.
A stary drwal, jakby ją poznał, do nóg jej runął i kraj burej szaty do ust podniósł, całując, jakby jakie relikwje.
W budzie uczyniła się łagodna jasność, jako letniego poranku, a niewiasta dotknęła głowy drwala.
— Witajcie! — rzekła.
Na jej głos poczęło chłopcu serce walić i dusza się rwać — by także pokłon oddać, ale go niemoc trzymała na posłaniu. Więc tedy tylko patrzył i słuchał.
— Otom wasz sługa, pani! — rzekł drwal.