Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/170

Ta strona została przepisana.

— Miłuj, bom wdowa i sierota, i tyle szczęścia mi, co z waszego kochania i pracy.
— Będę-że wam jako matce pracował!
— A ja cię nie zapomnę i stokrotnie zapłacę!
I jeszcze raz do serca go przygarnęła i odeszła.
A on i dnia nie czekał i skoczył do roboty.
Huczał topór w puszczy, waliły się drzewa, moc młoda była w drwalu — robota szła piorunem.
Aż się dziwili flisacy i kupcy, co jeden drwal uczynić może. A on zmęczenia nie czuł, sztuk nie rachował, za siebie się nie oglądał.
— Zwalę całą puszczę — żyzny kraj swej pani uczynię. Co mi tam — moc mam okrutną.
Rok minął — i drugi, i trzeci. Puszcza jak stała, tak stała. Chłopak się rozrósł i wybujał, jak dąb był piękny i silny, śpiewający robotę zbywał. Aż przyszła doń na te pieśni — dziewczyna krasawica, ze śmiejącemi oczami i zatrzymała się dla urody jego. A on na nią popatrzył i rozmiłował się.
— A oto i szczęście przysyła mi pani moja! — pomyślał.
Cudneż to było lato. Ino śpiewy i kwiaty, i śmiechy.