— Zostań-że u mnie, ptaszyno. Zaczekaj, aż pani moja zapłatę mi przyniesie. Poproszę jej o złoto dla ciebie, o piękne szaty i sprzęty, o pałac i cugi. Ona można jest i miłuje mnie — nie odmówi!
Została dziewczyna całe lato, została i jesienią.
Ale pani nie przychodziła z zapłatą. Drwal drzewo walił i obrabiał, dziewczynie się nudziło i przykrzyło w nędznej budzie, na czarnym chlebie.
Nie było ani złota, ani szat, ani sprzętów, ani cugów.
Była wokoło puszcza głucha — i bieda, i praca.
— Gdzież ta pani twoja? — pytała coraz niecierpliwiej.
— Przyjdzie — odpowiadał z wiarą.
— Głupiś. Darmo służysz oszustce. Ja nie chcę czekać.
I porzuciła go. Poszła do ludzi, do żyznych krajów, gdzie się bawią i używają.
Gdy jej nie stało, on siekierę cisnął — i bezczynny długi czas przesiedział. Zabolały go raz pierwszy ramiona, zapiekły szramy i blizny, pogłębiły się oczy.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/171
Ta strona została przepisana.