Potem w drogę ruszył — nie po nią, ale by tę puszczę przejść, kres jej zobaczyć.
Szedł i szedł, a puszczy końca nie było.
Tedy się przekonał, że jej nie zwali i ledwie ślad maluchny w niej wyrąbie — i gorzko zapłakał.
Tyle zapału i mocy zużył — i znaku niema.
Po wielu dniach wrócił do swej budy — i zbuntowany był.
— Precz pójdę! — myślał. — Do lepszych panów, do lżejszej roboty, gdzie mnie ocenią i pochwalą, gdzie nie zginę bez chwały i słychu — jako drwal nieznany.
Ale teraz znowu żal go zdjął — lat przecierpianych, potu i bólu, i tej pracy rozpoczętej — i siedział wahający.
I tak go zeszedł śpiewak wędrowny — starzec stuletni, co z lirą chodził po siołach.
— Pochwalonyś, drwalu wierny, wspomina cię wdzięcznie pani twoja! — rzekł.
A drwalowi po przez żałość i słabość zabiło serce.
— Bajecie, starcze! Nie pomni ona mnie!
A starzec lirę zakręcił i jął mu pieśni śpiewać o tej pani-wdowie — a ze starych oczu łzy mu biegły.
Takci i ten ją miłował.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/172
Ta strona została przepisana.