Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/173

Ta strona została przepisana.

I znowu potem huczał topór w puszczy i waliły się drzewa. Drwal nie poszedł do lepszych panów.
Tylko już nie marzył, że puszczę całą zwali, i już nie śpiewał przy robocie.
Żywot ludzki prędko opisać — powoli przeżyć. Dzień po dniu się niże, jak jednakowe paciorki; drwal ich nie rachował, ino się same maluchnemi kreskami pisały na obliczu jego. Z tych kresek lata czyniły głębsze znaki i wtedy on je czuł. Czuł, że sztywnieją nogi, że ciężą ramiona, że bolą członki. A puszcza jak stała, tak stała. Raz i drugi niemoc go na posłanie rzuciła, raz i drugi powracała mu fala rozpaczy, i stawał w robocie, i patrzył mgławo w czarną głąb puszczy bez kresu, a potem usta zacinał, dusił bunt — i rąbał, rąbał — coraz smutniejszy, coraz cichszy.
Jednakże w głębi duszy jeszcze odwiedzin swej pani i nagrody się spodziewał. Czasami wracał z nadzieją do budy, że ją znajdzie u ogniska, że choć dobre słowo mu powie, jeśli płacić nie ma czem.
On bo i dobrego słowa nie słyszał, ani pochwały, ani zachęty.
Flisaki drwili z niego co wiosny.
— Głupi drwal nędzarki! — nazywali go.