Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/174

Ta strona została przepisana.

A szydził najgorzej mądry majster, co sortował kłody i w tratwy je zbijał. Rozumny to był i rachunkowy człowiek, kupcy go nawet szanowali.
— Wiesz ty, drwalu, dla kogo ty pracujesz? Dla lichwiarzy, co twą panią osaczyli. Dla nich drzewo walisz, dla nich karczujesz, dla nich się mordujesz. Ona już dawno bankrutka i zapłaty od niej mieć nie będziesz. Jej obietnice — puste słowa, dobra — oszustwo! Patrzysz na mnie, jak wściekły — no, zaprzecz mi, powiedz, co ci dała?
A drwal milczał, zęby zaciskając. Zaprzeczyć nie mógł, ale nienawidził tego człowieka i duszę przed nim zamykał, i myśli swe chował, by ich ten rozumny nie oplwał!
Stał się skryty i ponury. Już nikogo o swą panią nie pytał, imienia jej nie wspominał.
Aż kiedyś zauważył ze zgrozą, że na karczunkach jego poczyna znowu las porastać, gąszcz nieprzebyta znowu wstawać z ziemi, głuszyć rolę wydartą. Więc znowu będzie puszcza, gdzie on ją zwalił kosztem całego żywota, więc śladu jego mozołu nie będzie. Darmo robił — nic nie wziął i nic dla swej pani nie uczynił.
A miał przecie całą puszczę zwalić!