miasteczek lichych, biednych i brudnych jak wszystkie w tamtym kraju. Z tego co było jej pracowitą, ale i radosną przeszłością, z dostatków i ziemskiej własności zostały pani Annie te czworo dzieci, szmaty na ciele i w oczach, zwykle śmiejących i promiennych jasnością dobrej duszy — groza przeżycia.
Odbiły się w tych soczewkach dusznych najście dziczy, rabunek i zniszczenie domu-gniazda, mord broniącego rodziny męża — potem ucieczka piesza z dziećmi — przez lasy, haszcze, trzęsawiska, o głodzie i trwodze śmierci, aż dopadli owej rzeczki granicznej — za którą już bezpieczni — padli na kolana i ucałowali ziemię choć nie rodzinną, ale przecie ojczystą od wieków.
Potem przyszły choroby. Przebyli tyfus plamisty, dysenterję, wszystkie nędze cielesne i wreszcie znaleźli się w tem miasteczku bez pracy i chleba, w tłumie podobnych sobie nędzarzy-wygnańców.
Osiwiały włosy pani Anny i do grozy jej oczu przybyła żałość i jakby nieme pytanie: zaco, dlaczego, poco taka dola i co z tej męki i trudu bez celu, z tego życia bez jutra nadziei.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/184
Ta strona została przepisana.