Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/188

Ta strona została przepisana.

Jedno za drugiem, jedno za drugiem, monotonnie powtarzały się te słowa, jakby jakaś czyśćcowa litanja i zrozumiała pani Anna, że to był ten ciężar, co ją tłoczył. Zaczynała pacierz — i nie mogła skończyć, bo coraz uporczywiej brzmiało: „Ojciec sparaliżowany, matka ślepa“.
Aż porwała się z klęczek i poszła zpowrotem na kolej, spiesznie — jakby ją coś pchało i niosło.
Pod ścianą baraków odnalazła dwoje noszów z bezwładnymi nędzarzami — a obok skuloną w błocie jesiennem ślepą matkę i dziewczynkę. Zarząd chętnie przystał na ofiarę pani Anny, która jakby pod jakimś przemożnym nakazem rzekła:
— Zabiorę ich — mam dwie stancje. Pomieścimy się.
Jakoż pomieszczono się. Nędzarze po paru dniach opatrunku, jadła i spokoju, odzyskali przytomność i mowę. Pochodzili z północnej Białorusi, drobni obywatele ziemscy, wyzuci z mienia. Doktór, wezwany przez panią Annę, robił nadzieję wyzdrowienia dla ojca i matki — skazana na śmierć była babka, której gangrena objęła już nogi. Jakoż po paru tygodniach męki zmarła, błogosławiąc panią Annę.