— Akuratni jesteście, Makar, jak zegar! Cóż tam u ludzi słychać?
— Wszystko po staremu. Czy panicz zaraz ruszy?
— Oj zaraz! Dokuczyło mi tu do syta, przez tydzień.
Stary prędko konie zaprzągł, i po chwili ruszyli w drogę i wnet utonęli we mgle białej i chłodnej, która byle wieczór wstawała z błot i pokrywała cały ten krajobraz.
Miało się już ku jesieni, i tęskność, i cisza już ogarniały świat. Szkapięta Makara biegły niesporo, wóz chybotał po kępinach i pniach; obadwa milczeli.
— Co się to świeci? — zagadnął wreszcie inżynier, wskazując jasność gdzieś w dali.
— Albo się świeci, albo się pali! — odparł zagadkowo Makar.
— Jakto?
— Bo bywają różne łuny. Bywają jasności i płomienie. W moich drogach różne ognie ja widywał.
— A to co wam się zda?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/19
Ta strona została przepisana.