Patrzy pani Anna, patrzy, krew jej bije do twarzy. Jest osiemnaście marek pożyczone, te się słusznie należą, ale sto w kopercie to datek, jałmużna, na to się wzdryga jej duma. A dziewczynka opowiada dalej:
— Ta pani to siostra pana Osuchowskiego. Pewnie bardzo bogata, bo zabiera ze sobą wszystkich. Jutro rano wyjeżdżają aż do Krakowa.
— Pytała ciebie? Opowiadałaś?
— Pan Osuchowski jej coś mówił cicho. Ja tylko krupnik dałam dzieciom i garnczek przyniosłam zpowrotem. Dała mi ta pani kopertę i pogładziła po głowie.
Otuliła się pani Anna chustką i poszła do Osuchowskich. Ale mieszkanie było puste, a właściciele nie wiedzieli, dokąd odjechali lokatorzy, radzi, że się pozbyli nędzarzy. Przez drogę pomyślała pani Anna o ślepej, o paralityku i zamiast dalej szukać nieznanej ofiarodawczyni, poszła do lekarza po radę dla kalek.
Gdy nazajutrz stawiła się u złotnika, starzec oddał jej, zawinięty starannie medalik i wbrew zwyczajowi przemówił:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/192
Ta strona została przepisana.