Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/20

Ta strona została przepisana.

— Pokaże się, jak bliżej będziemy. Może to czart pieniądze suszy, albo po moczarach torfy się palą, albo dobro ludzkie idzie w perzynę.
— Wyście i czartowskie pieniądze kiedy po drodze znaleźli — zaśmiał się inżynier.
— Było i to, paniczu. Ja się czarta nie lękam, a nawet się złych ludzi nie lękam; sprzątnąłem dwóch w mojem życiu.
— Bój się Boga, człowieku. Zabiłeś dwóch ludzi? Zaco? Dlaczego?
— Bo sięgnęli po moje dobro! — odparł Makar krótko i dobitnie.
Na chwilę urwała się rozmowa. Inżynierowi uczyniło się trochę niemiło; poszukał instynktownie rewolweru w kieszeni. Zostawił go z pośpiechu w domu. Koniki biegły i biegły. Byli na długiej grobli, świeżo rzuconej wśród trzęsawisk; z obu jej stron błyskała woda w głębokich rowach. Na dziesięć wiorst wkoło nie było ni osady, ni żywej duszy. Położenie było nieosobliwe, ale inżynier po pierwszej chwili przykrego wrażenia odzyskał rezon.
— I jakże to było? — zagadnął, udając ciekawość i obojętność.