Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Żołnierze, z filozoficzną obojętnością ruskiego chłopa, kopcili papierosy, spali, pluli pestki słoneczników — oficerowie rozprawiali o wysokiej kulinarnej wartości raków z Wołgi, i, „żałowaniach“. Czasami z któregoś wagonu rozlegała się smutna, jak dola rosyjskiego chłopa — śpiewka... Na nas zstąpiła też wreszcie tępa rezygnacja i wogóle przyznać trzeba, że cała nasza nieszczęsna „cywilna hołota” dziwnie pokojowo była nastrojona. Zdeptany, duszony, nie sarkał nikt na towarzyszy. Kurczył się, kulił, usuwał, jak mógł drugiemu pomagał, ustępował. I tak nam minął dzień i noc, i wreszcie rano dobrnął pociąg do Brześcia. Tam ujrzałam jedno morze ludzkie.
Peron, dworzec, plac za dworcem, zapchane szczelnie nieszczęśnikami, czekającymi dalszej lokomocji. Bagaże i toboły tworzyły formalne zatory, bufet ogołocony był najzupełniej. Pociągi na wszystkich linjach — zapchane doszczętnie.
Przeważną część publiczności stanowiły rodziny Rosjan, i dopiero miało się obraz, ile tego żyło i „działało“ w naszym kraju. Nie chcąc zdobywać miejsca w innym pociągu, dotrwałam jeszcze