Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/204

Ta strona została przepisana.

wydałam mej służbie rozporządzenie: omłócić co się da, rozdać całoroczną ordynarję, reszty ziarna nie gromadzić w jednem miejscu, stogi siana składać po haszczacb leśnych — kto ma rzeczy cenne — niech je ukryje...
Gospodarz ze wsi, czytający gazety, dworak, który mi dotrzymał życzliwości nawet w 1905 r., przyszedł na spytki.
— Jakże to pani myśli? Na gazetach piszą...
— Łgarstwa, Dokimie. Naczalstwo kradnie, nabojów niema, ładu niema. Warszawę oddadzą, Polskę oddadzą.
— Ale do nas nie przyjdą?
— Jak nie zechcą — to nie przyjdą.
— Nie może to być.
Odszedł nieprzekonany. Upłynęło dni kilka, siłą woli zmuszałam się do ciągłej roboty, by nie myśleć. Od kraju za Bugiem szedł do duszy jęk, groza...
Ukazały się pierwsze tabory wysiedlonej Lubelszczyzny. Otrzymałam urzędową prośbę o przyjęcie rodzin z „Carstwa Polskiego“. Odpisałam, że przyjmę siedem rodzin, i pewnego dnia zjechały te rozbitki.