W drobne koniki oprzęgnięte wozy, z płócienną budą — i na tem wszystko, co uratowali z ruiny. To wszystko ograniczało się do paru zielonych skrzyń, toboła z pierzyną, worków ze zbożem, i mnóstwa dzieci. Czasami wlókł się wierny psiak i krowina.
Tak wyglądali chłopy rodowe, od wieków osiadłe na żyznej Lubelskiej ziemi... Twarze mieli ośniedziałe nędzą i trudem kilkotygodniowej już wędrówki, ale twarde i spokojne. Gdy się pokrzepili ciepłem jadłem i roztasowali pod dachem — rozgadaliśmy się. Dostałam tylko pięć rodzin — w tem przemycili mi urzędnicy jedną prawosławną. Okazało się, że przeważnie wloką się właśnie prawosławni — katolicy wygnani — kędyś po drodze poprzystawali, zamajaczyli, zabłąkali się — i pozostali. Ci, co do mnie dotarli, już byli zdecydowani nie dać się pędzić dalej.
Pochodzili wszyscy z dwóch wsi — mnie znanych. Opowiadali, że dziedzic, pan R., w przeddzień wyroku na swój dwór — cały dzień w biurze wypłacał — bydło i konie rozdawał służbie i włościanom — a nazajutrz widział jeszcze zburzoną swą cukrownię, folwarki i dwór i pod nahajami wyjechał — z płonącego domu.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/205
Ta strona została przepisana.