Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/206

Ta strona została przepisana.

Mój Dokim przyszedł ze wsi, podzielić się wrażeniami. Wieś już zapchana była wygnańcami — ulokowano tam prawosławnych — wiódł ich pop, który u miejscowego osiadł. Nastrój chłopa zmienił się. Zasępiony był.
— Kiepsko, proszę pani. To oni ten naród całkiem wysiedlają. Powiadają, że im dadzą ziemię na Syberji. Żywe oni tam nie zajadą.
— Wy się tylko ruszyć nie dajcie — to wam radzę.
— My za Brześciem bezpieczni.
— A ja ci mówię, że najbezpieczniej nam będzie w naszych haszczach i torfach, bo nas nie Niemcy będą wyganiać, ale Kozaki, jak i tam tych gnali. Ja się ruszyć nie dam, ale żeby was nie wystraszyli. A coby nie było, pamiętaj, że dla ciebie i żony jest moja chata w lesie. Tam was Kozaki nie znajdą.
Poszedł chłop mocno zachwiany w swych poglądach na „naczalstwo“. Że pastwiono się nad Niemcami kolonistami i Polakami, to rozumiał, ale żeby prawosławnych, pupilów Eulogjusza, pędzono na Sybir, z popami na czele — to mu się w głowie nie mieściło.