Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/207

Ta strona została przepisana.

W parę dni potem otrzymałam list od znajomej z pod Terespola, pytający o gościnę dla rodziny i całej służby — miałam jeszcze czas odpisać — gdy nagle przestały przychodzić gazety z Warszawy. Zdawało się, że serce kraju przestało bić — nieregularnie, rwano, otrzymywałam jeszcze „Dziennik Kijowski“. Nad cichą okolicą przeszło jakby tchnienie zbliżającej się burzy. Na drogach od Brześcia do Pińska zaroiło się od taborów — otrzymałam rozkaz rekwizycji bydła.
Brak wieści, związku z krajem był tak męczący, że ruszyłam do powiatowego miasta, żeby swoich zobaczyć, spytać o sprawy publiczne. Trakt był zapchany wysiedleńcami, pola sąsiednie ogołocone, drzewa przydrożne, obłupane siekierami na opał, skazane na uschnięcie, i wciąż korowód wozów, bydła, ludzi sczerniałych nędzą, kobiet w łachmanach, dzieci, wiecznie głodnych — i gdzie niegdzie przy drodze już — krzyżyki mogił...
Pod miastem obozowisko straszne — już nie dziesiątki, ale setki i tysiące wozów i ludzi nad rzeką, z której czerpano wodę do picia, pojono bydlęta, prano szmaty, brodziły dzieci. Rzeka — zawsze niebystra i marna wskutek całoletniej su-