Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/21

Ta strona została przepisana.

— Ano... pierwszy raz... to już bardzo dawno. Młody byłem. Jechało nas fur trzydzieści z łojem, aż do Rygi. Tabun okrutny, nikogośmy się nie bali. Aż zkolei nocleg nam wypadł w Białowieskiej puszczy. Nie taka ona była, jak teraz, była rzetelna puszcza. Roztarasowaliśmy się na polanie, z wozów uczynili obóz, konie popętane puścili w trawę i legli spać. Nad ranem: gwałt, bałaś! Braknie pary koni — czyich? moich! Jakby w wodę wpadły — niema! Za głowę się porwałem, było choć się obwiesić! Towarzysze jak mogli, poratowali. Beczki z mego wozu rozebrali między siebie i precz pojechali. Został mi pusty wóz, bochen chleba, kilkanaście groszy w kieszeni, siekiera i nożyk. Pobiegłem w puszczę jak ogar, śladu wyszukując. Około południa natrafiłem. Poznałem kopyto prawego kasztana, co było pęknięte i poleciałem za tropem. Dwie doby błądziłem, wracałem, kołowałem, gubiłem ślad i znowu odnajdowałem, wreszcie trzeciego dnia przed wieczorem widzę — het, daleko ogień się pali. A ze mnie przez te dwa dni pogoni w gąszczu zostały ino strzępy odzieży, i nogi w ranach, i twarz poszarpana gałęziami, i kości a skóra —