Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/211

Ta strona została przepisana.

— Sto lat wytrwała — zawsze polska. Warszawa wszystko przetrzyma.
— A my? — posępnie ktoś wtrącił.
— Na nas idzie huragan i ruina. To samo co tam za Bugiem. Zawsze razem. Taki los. Krwawa pieczęć Unji. Kładli ją dziadowie, ojcowie — dziś na nas kolej. Trudno — trza swą dolę spełnić.
— Trwać! — zakończył nasze refleksje pan B.
Wróciłam wieczorem do domu i w porę, bo zastałam podwórze zawalone istnemi taborami koni i rojno od ludzi, z taborów.
To był pierwszy u mnie etap — wypędzonych z Królestwa obywateli.
Konie pełnej krwi ze stadnin, przepyszne fornalki, sążniste wozy, stada rasowego bydła — przepłynęła przez nasz trakt piaszczysty rzeka ruiny polskiej.
A takich piaszczystych traktów dużo wiodło z tej Korony, co nam była wzorem pracy, umiejętności fachowej, dobrobytu, kultury — i każdym takim traktem sunęła fala — w głąb — do Rosji, by zmarnieć — na tej może wreszcie ostatecznej już „zsyłce4“.