mieszczałam bydlęta po folwarkach, ludzie robili z wozów obozy — gotowali jedzenie w kuchni lub na dworze, kobiety prały szmaty, chorym dawano ile możności ratunek — i tak płynęła rzeka niedoli, i żyło się, twardniejąc na trud, zgryzotę, w zamęcie nie mając czasu na refleksję nawet.
Pewnego wieczoru zjawiła się kobiecina zbiedzona z dziewczynką.
Zastanowiła mnie przypomnieniem chustczyna amarantowa na głowie dziecka.
— A wy co? — pytam.
— Proszę pani, my — Sierociarnia Ziemianek. Osłupiałam. Zimą w Warszawie zebraliśmy trzydzieścioro sierot — na własność i wychowanie.
— Skądże wy? Co się stało?
— Wygnano nas z Wągrowa. Jedziemy już dwa tygodnie. Kazano nam dążyć do pani — a potem — co pani postanowi.
— A gdzież dzieci?
— Wyrzucili nas z wagonu w polu. Tam siedzą — myśmy we dwie przyszły — pytając po drodze.
Kobieta ochroniarka już prawie nieprzytomna ze zmęczenia, dziewczynka — dziecko niefrasobliwe — jak każde dziecko.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/213
Ta strona została przepisana.