armją — a jest tego kilka tysięcy wiader w cysternie.
Nie — o tem nikt nie myślał. Podobno mają go otruć arszenikiem i wylać, ale kto i kiedy — jeszcze nie było „prikazu“. I z tem odjechał.
Ale już i wieś zawrzała niepokojem. Zjawili się chłopi o radę.
— Czy wam każą odjeżdżać?
— Nie — ale batiuszka odjeżdża. Straszno. I kasę z gminy wywieźli.
— A ileż masz w kasie?
— Półtory sotni.
— A twoje gospodarstwo warte półtora tysiąca?
— Bodajże więcej.
— A widzisz tych co uciekają? Chcecie tak się tułać jak oni?
— A pani co „duma“?
— Ja się nie ruszę.
Poskrobali się w kudły i poszli. Zrozumiałam, że ich ogarnia straszna zaraza tłumu — duszy zwierzęcej, kolektywnej — panika.
Trzeba się stać skałą — lub człowiekiem, żeby się fali oprzeć, zarazie kolektywnej nie dać się obalić.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/216
Ta strona została przepisana.