Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/219

Ta strona została przepisana.

— A cóż zrobicie jak nie zdążycie ujść? — pytałam.
— W ostateczności potrujemy i pozabijamy.
Ile lat pracy trzeba było, by to bogactwo wytworzyć — i ile lat minie, zanim to straszne zniszczenie — biedny „civilus“ napowrót swą mrówczą pracą odrobi!
Przez dni kilka fala ta przechodziła przez kraj — już się rozlała szeroko — wszystkiemi szlakami — niebaczna dróg — znacząc swój ślad padliną i zniszczeniem.
Huk armat był coraz bliższy — coraz gęstsze przeciągi wojsk. Zjawili się pierwsi kozacy. Kilku oficerów chciało zająć mieszkanie w domu, ale się rozmyślili. Pojedynczy kozacy wpadali do dworu — porywali uprząż, konie, bryczki — płacąc zresztą za wszystko gotówką. Opowiadali, że ponieśli porażkę w błotach Dywińskich.
Bóg wojny istotnie jest z Niemcami. Błota te, to odmęty torfowe — nigdy nieprzebyte — suche lato uczyniło je terenem bitwy. „Niezdobyty“ Brześć przestał istnieć, kraj leżał otwarty — już wieczorem na horyzoncie czerwieniały wokoło łuny pożarów.