Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/223

Ta strona została przepisana.

Nazajutrz przypłynęła do mnie nowa fala. Zajechały tabory już nie z Korony — ale miejscowe, sąsiedzi znajomi — o mil kilka z pod Brześcia. Wśród nich ujrzałam z radością księdza.
Zamówili się na krótki odpoczynek, z zamiarem ucieczki dalej — do Pińska.
— A pani? — było pierwsze pytanie.
— Mnie nie wyganiają dotąd. A jeśliby wyganiali, daleko nie zajdę piechotą — bo już zabrano uprzęże, wozy i konie.
— Nas też nie wyganiano. Rozkaz o ewakuacji cofnięty, ale nie mogliśmy wytrzymać. Pomimo cofnięcia rozkazu kozacy gonią, palą i rabują.
— Dom mam murowany, to go nie spalą, jak odjadę to jeszcze doszczętniej zrabują, a jechać z „nimi“ nie chcę. Nigdy nie miałam ochoty zwiedzania Rosji po opowiadaniach rodziców, którzy ją przewędrowali bardzo dokładnie, bo kibitką do Tobolska. Wobec tych wszystkich racyj trzymam się zdania pana B. z Kobrynia: trwać.
— Pani nie wie co się stało onegdaj w Kobryniu. Miasteczko w większej części spalone i obrabowane, kozacy „hulali“ — ludzie przeżyli straszną