ta cała liczyła około stu osób, stłoczonych w domu, który jak mrowie otoczyli maruderzy cofającej się armji.
Hałastra ta przeciągała przez dwór bezładnie gromadami. Pierwsze odwiedziny były rozumie się do magazynu wódczanego — jeszcze coś tam znajdowali, bo dom oblegali przeważnie już pijani, dobijali się do drzwi wrzeszcząc różne swe żądania: kuszat, wódki, sapog — a nadewszystko: uchodi, budem palit! Cały dzień trwała ta napaść i opędzanie się. Na domiar zmęczenia „goście“ co czas jakiś opadali mnie w paroksyzmach lęku. „Uciekajmy, uciekajmy!“ Ale nie uciekali — tylko czułam, że mają do mnie o to pretensje.
Wieczorem w oknach stanęła łuna. Maruderzy podpalili lamus tuż przy domu stojący. Mieli nadzieję, że tem nas z domu wywabią i „pohulają.“ Aleśmy tylko organizowali straż przy gankach, by nam drzwi nie podpalili — i zasiedliśmy do jakiego takiego, pierwszego w tym dniu, posiłku.
Ale nie zdążyłam cokolwiek przełknąć, gdy nas strwożyły odgłosy — jakby karabinowej palby — regularne grzechotanie, tuż za domem, w ogrodzie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/226
Ta strona została przepisana.