Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/228

Ta strona została przepisana.

Poszli na przepadłe. Szlak ich widziałam potem, po dniach kilku. Usłany był smugą zbóż, wyrzucanych z fur przeładowanych — ciskali na drogę płótna, wełnę, odzież, okrasę — a dalej, dalej i trupy. Straszny szlak — i rozpaczliwy obraz zwierzęcego, bezmyślnego pędu.
Kiedy wrócą i ilu ich wróci do tych chat, do tych pól i co zastaną te niedobitki? Został przecie jeden Dokim. Ciężko chory schronił się z żoną do mej chaty w lesie i tam przetrwał te ostatnie dni.
Puste czworaki i oficyny zapełniało wojsko, podwórza gorzały od ognisk, przy których szlachtowano i pieczono masy bydła i świń. Rano oficerowie saperscy zrewidowali cały dom. Myślę, że posądzono mnie o nieprawomyślność, żem tak uparcie tkwiła na miejscu. Przetrząśnięto tedy każdy kąt, żem wreszcie spytała, czego właściwie szukają — to im pomogę.
Mówili, że szukają spirytusu, ale ostatecznie kupili trochę uprzęży i odeszli. Cały dzień zjawiali się coraz inni — z namowami, żeby jednakże uciekać — ofiarowywali nawet podwody dla sierot i dla mnie obiecywali opiekę w podróży — i masę pomyślności w Rosji, a straszny los gdy pozostanę.