Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/229

Ta strona została przepisana.

„Goście“ już byli znowu gotowi do drogi, tem bardziej, gdy ich jeden z oficerów zapewnił, że dom będzie niezawodnie na linji strzałów, a jedyna piwnica zawali się od jednego pocisku.
Zbierali się, radzili, straszyli się wzajemnie, lamentowali — ale nie jechali. Po południu wyszłam w pole, za spaloną gorzelnię. Dzień był dżdżysty i posępny — szerokiem półkolem ciągnęła się na horyzoncie naszym płaskim i wypukłym — linja boju. Znaczyły się wybuchy armatnich strzałów i łuny palących się wsi — zresztą nic widać nie było — przelatywali konni żołnierze stamtąd do sztabu, lub ranni do opatrunku, nic nie zwiastowało grozy tak bliskiej.
Za powrotem do domu, dowiedziałam się, że jakiś pijany sołdat wybił okna w kaplicy. Przenieśliśmy tedy ołtarz do domu i urządziliśmy go w salonie. Późnym wieczorem miałam znowu na zawsze pamiętny obraz z owych dni:
Podwórze zawalone żołnierstwem — a obok w oficynie — na galerji gromadka sierot w oświetleniu jednej świeczki.
Chór piskliwych głosików śpiewał: „Kto się w opiekę“ — w ciemności wtórowały chrypliwe