— Kiedym w parę miesięcy tamtędy wracał, ciekawość mnie zdjęła zobaczyć onego. Drogę zapamiętałem choć w gąszczach; gdziem raz był — trafię bez namysłu! Pobiegłem tedy do owej kryjówki. Ze zbója mało co było śladu, ino czerep rozbity zostawiły wilki i kruki, i trochę większych kości bielało w trawie. Ale gdym dalej spojrzał to mi ze zgrozy zęby poczęły szczękać. Cóżem to ja był z pośpiechu uczynił! Nie poodcinałem tych wszystkich koni i one tam niebożęta z głodu poginęły... ogryzły trawę, korę, pnie, drzewa — co mogły!
Bielały ich kości wszędy, a jam nad niemi zapłakał, i taka mnie opadła zgryzota, żem uciekł stamtąd, a za mną, zda się, szło śmiertelne rżenie tych niewinnych skazańców — i bardzo długo słyszałem to nawet we śnie, i zgryzota mnie żarła, żarła!
Znowu milczenie. Inżynier sumował, nie śmiejąc napędzać do pośpiechu. Koniki dreptały, mgły coraz gęstniały, otoczenie ginęło w zmroku, tylko ów blask na widnokręgu coraz był czerwieńszy. Nagle Makar przerwał ciszę.
— Białowieża, puszcza... ale i w naszych lasach znam takie kryjówki, gdzie ino wilki są
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/23
Ta strona została przepisana.