Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/230

Ta strona została przepisana.

basy. To żołnierze polscy klęcząc bez czapek — modlili się razem. Poklękaliśmy z księdzem także. W nocy strzały się wzmogły i z dniem doszły do całej potęgi. Stary dom trząsł się od huku, chwilami rozdzierały się chmury i błyskało słońce.
Wśród wojska powstał większy ruch, telefon działał bez przerwy — zjawiły się armaty na łące za dworem, zaczęto sypać okopy. Ostatnie tabory zniknęły w lasach, czułam, że dobiega kres męki.
W domu dwoje ludzi chorych na cholerę leżało już beznadziejnie. Ratowaliśmy ich, ile możności, zupełnie o zarazę nie trwożni. Wśród huku armat ksiądz odprawił Mszę rano — dzień cały oficerowie znowu nas nachodzili, namawiając do wyjazdu z nimi razem. Ostatni tak zakończył:
— My dziś w nocy odchodzimy na pozycję o wiorst piętnaście. Po nas przyjdą jeszcze kozaki, żeby wszystko spalić. Nie ręczymy za wasze życie. Rozkaz wypędzania cofnięty, ale kozaki o rozkaz i zakaz się nie troszczą. Po nich już przyjdą Niemcy. Wrogowi nie trzeba nic zostawić.
Tedy wyczerpała się wreszcie moja cierpliwość i odpowiedziałam mu ostro: