Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/232

Ta strona została przepisana.

żem została — i takeśmy żałośnie przegwarzyli — szeptem — bo się Rosjan kolegów bali.
Aż po północy rozległ się rozkaz wymarszu — pożegnaliśmy się.
— Już teraz kozacy tylko przejdą po nas! Niech was chroni Częstochowska Królowa — szepnął ostatni, odchodząc.
Rumor zbierania, zaprzęganie, komenda, parskanie koni — ruszyli — wyszli za bramę, utonęli w nocy — zapanowała cisza bo i strzały ustały, i ta cisza była najcięższą chwilą owych dni.
Zmieniałyśmy się na warcie — w oknie.
Z bezmiernego zmęczenia zasypiałam chwilami. Budziłam się — słysząc już kozackie wycie — ale to złuda była — to tylko chrapał i jęczał nieszczęsny choleryczny za ścianą. Wokoło — na drodze — była cisza.
Bardzo długa była ta noc — i bardzo ciężka. Wreszcie znowu mnie sen zmorzył. Zbudziła mnie towarzyszka warty:
— Spójrz-no! Jakaś łuna na lewo. Może stodołę podpalili.
Zerwałam się. Jaśniało nad gumnem — ale tak było cicho — i pusto. Nigdzie śladu kozaków.
To był brzask wschodu słońca.