Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/234

Ta strona została przepisana.

Pod węgłem piszczał szczeniak bezpański — a w pustej izbie na tapczanie jęczał sołdat — straszny, siny na twarzy — w cholerycznych kurczach.
Zostawili go — na pastwę śmierci. Oczekiwał jej zupełnie obojętnie — prosił o papierosa. Gdym wracała do domu, ujrzałam po kątach przemykające postacie. To jacyś pozostali z taborów zbiegi — hieny — rzucali się już do rabunku.
A wtem, u węgła szopy — z jakiejś porzuconej pustej kadzi — wytknęła się głowa ostrzyżona, a dalej postać chłopaka, w dziwnie niedopasowanej odzieży.
Wyskoczył ze swej kryjówki, przeciągnął się — wyszczerzył zęby:
— Już posli! — szepnął z mazurska — dał susa między budynki — i poleciał naprzełaj — ku zachodowi.
Ten się pewnie oprze aż za Bugiem. Zaledwie wróciłam do domu, gdy ktoś wpadł — krzycząc: Niemcy idą!
Wyszłam tedy na ganek, za mną wysypywała się z domu co żyło.