Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/235

Ta strona została przepisana.

I oto od folwarku ukazał się pierwszy szary piechur w pikielhaubie z karabinem gotowym do strzału i zjeżonym żądłem bagnetu.
Zatrzymał się na nasz widok — pozdrowił:
— Guten Morgen.
Pomimowoli — zaśmiałam się:
— O gewiss, guten Morgen! — odpowiadam.
Ucieszył się i on, że może się porozumieć, i zaczęliśmy gawędkę:
— Keine Russen?
— Einer!
— Wo ist er? — bagnet się najeżył.
Wskazałam na folwark.
— Tam leży chory na cholerę.
Machnął ręką — położył karabin na ziemi. Zdjął szynel — i nie przestając rozmowy — zaczął go misternie składać w wałek, z całą drobiazgowością równając każdą fałdę.
Zza węgła wychodzili pojedynczo inni i za przykładem kolegi — składali karabiny — i pozbywali się szyneli, temi samemi automatycznemi ruchami.
A ów pierwszy rozpytywał:
— Dokąd poszli Rusy?