Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/24

Ta strona została przepisana.

sędziami śledczymi, a kruki doktorami! Nasze lasy daleko się ciągną, aż do granicy. Kędyś tam zbutwiał do tych czasów — ten drugi, co po moje dobro sięgnął!
Inżynier już nie pytał. Staremu rozwiązał się język. Nabił sobie świeżą fajeczkę i opowiadał, jak najzwyklejszą anegdotę:
— I to było dawno! Jednej jesieni choroba mnie przetrzymała długie czasy w chacie. Było i głodno i chłodno, szkapy zmarniały, mnie siły opadły, nie mogłem zimą puszczać się w dalekie drogi. Czyhał na tę słabość moją Hersz, Hund zwany, co ze szwagrem smołę pędzili w grafskich lasach. Najął mnie z furmanką na całą zimę. Woziłem tedy smołę i nie smołę — co mi kazali, i kiedy, i gdzie. Nigdym nie wąchał co w beczkach było, a że żydowski interes noc lubi, więc noce były bezsenne, i dni mozolne, i drogi złe. Wiadomo — bieda! Zapłatym bardzo nie dochodził, bom chciał wiosną konia dokupić, i chatę przebudować, i takem służył — za darmo, do czasu.
Aleć wiosna przyszła; proszę Hersza o pieniądze — odsyła mnie do szwagra — szwagier do Hersza,