sięć kroków od drogi. Mniejsza o to — byłbym go minął, ale u ognia coś leżało — szmata jakaś. Poszedłem, trąciłem biczyskiem. Było to zawiniątko w szarej chuście. Odchyliłem róg, a tu patrzy na mnie dwoje ślepiąt czarniutkich, jak pacioreczki, i ot — taki drobiazg śmieje się do mnie, i łapki wystawia — jak do matki. Sam nie wiem, jako mi się stało raptem — alem to uchwycił, jak wór złota, i żeby mi kto wtedy drogę zagrodził, byłbym się dał zabić, a nie oddał.
— Albobyście trzeciego zabili! — rzekł inżynier.
— Nie — odparł Makar dobitnie. — Kto ma jakie kochanie w duszy, ten już bliźniego nie zabije...
— A cóżeście przed chwilą mówili! Że swej krzywdy nie darujecie nigdy!
Makar się stropił, zamyślił, ale opanowała go już światłość tylko, a płomienie zgasły, więc się dziwnie uśmiechnął, wpół dziecinnie, wpół gorzko — i rzekł:
— Była prawda, com mówił, i teraz prawda. Możebym i zabił teraz — ale i sambym nie żył. Jest we mnie wielka moc, ale i wielka słabość. Wy, paniczu, mnie jeszcze teraz nie pojmiecie, ale
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/30
Ta strona została przepisana.