— To byli tacy, co w Bożych księgach nie stoją — rzekł Makar, zupełnie pewny siebie. — Gdybym źle wtedy zdziałał, toby mi Bóg ją odebrał. Przecie choroby są u Boga i różne nagłe zgony — wzięłyby ją — a ot uchowała się w całości.
Bogactwo to moje i dobro, i uradowanie — jako w zimie ciepło, a w skwar kryniczna woda, tak miła. Dostatków nijakich przez wiek nie zebrałem, anim pragnął. Póki jej nie było, sam nie wiem pocom żył i pracował, a teraz — to inobym chciał, by nie kto inny, a ona — łzy mi śmiertelne z oczu otarła — i swemi rękoma do trumny ubrała. Tożem na tyle zasłużył, paniczu!
Ostatnie słowa wymówił błagalnie, jakby się gorąco modlił.
Młodzieniec nisko głowę pochylił, i ta jego zabawka z dziewczyną wydała mu się czemś tak smutnem, złem — prawie świętokradztwem! Makar nieznacznie myśli jego czytał z twarzy, i coraz jaśniej czyniło mu się w oczach.
A koniki biegły, biegły — na ową jasność za borem. Wreszcie wynurzyli się z lasu i ujrzeli przed sobą palące się błota. Na tle pożaru czerniał wielki krzyż na rozdrożu, a dalej już opłotki wsi.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/32
Ta strona została przepisana.