Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/34

Ta strona została przepisana.

W parę dni potem raz ostatni siedzieli razem na jednym wózku. Odjeżdżał inżynier do rodziny. Zawiózł go Makar do kolei, zdrożył szkapy, byle na czas trafić — i odmówił zapłaty, raz pierwszy w życiu.
— Nie godzi mi się od panicza teraz nic brać i nie wezmę! — uparcie twierdził.
Pozostał aż do odejścia pociągu, i ścigał oczyma latarnię ostatniego wagonu — długo — długo. Gdy w oddali znikła, odetchnął głęboko i, gramoląc się na wóz, mruczał:
— Bodaj mi taka już nigdy więcej nie zaświeciła, bo i gromnica nad nią milsza. Ptaszątko moje... moje!
W parę tygodni potem wyszły zapowiedzi Makarowej wychowanki z wójtowym synem.