Nareszcie stanęło tuż i spłoszyło westchnieniem i stęknięciem.
Była to stara żebraczka, napół obłąkana, snująca się oddawna po okolicy. Wszyscy ją znali, i każdy się bał „złego“, które w niej mieszkało. Niechętnie przyjmowana na nocleg, żyła po drogach, zbożach, lasach — nieczuła na skwar, mróz, głód — rzadko kiedy przytomna. Przyszła do ognia, rozgrzała swe chude ręce, pokaleczone nogi i przykucnęła na ziemi naprzeciw nich, zapatrzona w czerwone głownie, poruszając bezdźwięcznie ustami.
Oni, mimowoli przelękli jej obecnością, odsunęli się od siebie, umilkli, z pod czoła rzucając jej niechętne spojrzenia.
Nareszcie parobczak śmielszy zawołał:
— A czego ty, babo, przyszła do mojego ognia...?
Stara drgnęła, rzuciła się wstecz, jakby uciekać chciała.
— Czy to ty znowu? — zajęczała. — Trzeba mi zawsze ciebie spotykać! Moja dola! Nie karz — pójdę sobie stąd!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/43
Ta strona została przepisana.