Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/44

Ta strona została przepisana.

Wlepiła weń oczy obłąkane, przerażone.
Parobczak się żachnął.
— Tfu, przepadnij! A jaż pierwszy raz do ciebie się odzywam!
— Jakto pierwszy? A wtedy na wiosnę, kiedym pod lasem zasnęła na miedzy, a tyś mnie zbudził, nogą kopiąc: „Ty, czegoś mi miejsce zabrała?“ — krzyczałeś i począłeś bić, a ja uciekłam, a tyś mnie gonił. I tak dotychczas gonisz po świecie! O przeklęty, przeklęty!
Zakryła oczy i tarzała się po ziemi wyjąc.
Młodzi chcieli odejść, ale jakaś groza i ciekawość zarazem trzymała ich na miejscu.
— Cyt! — szepnął Seweryn — ona widzi złe, poczekaj, niech gada! Zapytaj ty, co jej jest!
— Babo — zawołała Paraska. — Co ci się roi? Toć tu nas dwoje żywych ludzi tylko. Nikogo więcej. Co ciebie męczy...?
Kobieta spojrzała na nią, powoli wracała jej chwilowa przytomność. Głosem przeciągłym i żałosnym poczęła mówić:
— Oj dziewczyno, dziewczyno! Męczy mnie, męczy już piętnaście lat. Byłaż ja niegdyś, jak i wszystkie! To przyszło wtedy, jak mi jednej