Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/51

Ta strona została przepisana.

Paraska leżała w chacie na ławie u drzwi, oczekując aż mocny sen wszystkich ogarnie.
Czekała długo, aż się ojciec uspokoił. Tamtych była pewna. Stary stękał, jęczał, przewracał się ciężko z boku na bok — wreszcie się uciszył.
— Może umarł! — pomyślała dziewczyna, raczej z zadowoleniem, niż ze strachem.
Pocichu się podniosła, bez szelestu otworzyła drzwi i wysunęła się do sieni.
Drzwi od komory skrzypnęły trochę, ale wicher wszystko głuszył.
Zabrała się do dzieła.
Jak niegdyś, odsunęła beczkę, odrzuciła kamień, zanurzyła rękę do kryjówki. Ogarnęła ją zgroza. W garnku nie było już ani jednej sztuki srebra. Dziewczyna zdrewniała. Co teraz będzie? Co da Sewerynowi? Wtem, gdy tak klęczała w kącie, komora rozjaśniła się czerwonym blaskiem smolnej drzazgi.
W progu stał stary i patrzał na nią strasznemi oczyma. Nie zmora tym razem, ale on sam, w bieliźnie, bosy, z rozczochraną siwą głową i brodą, jak się zwlókł z pościeli, usłyszawszy skrzyp drzwi. Jedną ręką za uszak się trzymał, drugą świecił