drzazgą. W oczach mu rósł obłęd, usta się otwierały do krzyku.
I nagle rzucił drzazgę, poskoczył ku dziewczynie. Światło upadło na ziemię, powlekło się dymem, gasło. Jeszcze ostatnim błyskiem oświetliło dwoje ludzi, pasujących się z sobą, potem zgasło... W ciemności rozległ się upadek ciała, jęk, potem szybkie kroki, i znowu tylko wicher wył, szalała śnieżyca, poszczekiwały psy głucho...
Nazajutrz pochowano starego, a zaraz potem Paraska się położyła na ciężką gorączkę. Chorowała, jak zwykle chłopi. Bez porady lekarskiej, bez opieki i dozoru. Nie prosiła jeść ni pić, więc zapomniano o niej. Zostawiono ją na łaskę i niełaskę choroby. Ona nawet nie wiedziała, co się z nią dzieje, miewała maligny i halucynacje, wyschła na drzazgę, osłabła tak, że wreszcie i oczu nie otwierała, nie wydawała głosu.
Natura zdrowa i silna sama bojowała ze śmiercią.
Gdy pewnego dnia bój ten zakończył się zwycięstwem życia i dziewczyna otworzyła oczy, zdziwienie w nich było, że widzi znowu czarne ściany chaty, małe okienko, a za nim płot i ulicę.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/52
Ta strona została przepisana.