Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/53

Ta strona została przepisana.

Tyle czasu bliżej była nieznanego, dalekiego, niż tej ziemi — wracała od progu śmierci!
Spojrzała, zbyt słaba, by przemówić, wodziła tylko oczyma, łowiąc porwane wspomnienia. Gdzie była?... W ojcowskiej chacie, czy gdzieś w cudzej? Ojca nigdzie nie było, a naprzeciw posłania na ławie za stołem, siedział Seweryn.
On sam, ze swą czarną czupryną i zuchwałemi, drwiącemi oczyma.
Jasność przemknęła po żółtej twarzy chorej; jak w obraz, patrzała w niego.
A on się odezwał, i na ten głos zabiło serce Paraski.
— Gnił ten grzyb tyle lat i ciebie marnował. Jeszcze to szczęście, że pieniądze nie przepadły.
— Oho, albo to ja głupia! Dopilnowałam! Ty za dziewczyną chodził, a trzeba było za mną! — odparł wesoły głos macochy.
Wysunęła się z za pieca z misą strawy w ręku. Postawiła ją na stole, poczęli we dwoje pożywać.
Seweryn się roześmiał brutalnie.
— A mnie co za strata?... Chodził za dziewczyną niedarmo i do ciebie przystał w porę.