Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/55

Ta strona została przepisana.

Po całej wsi gruchnęła wieść, że Paraskę zły opętał, mowę jej odjął. Mówiono jej to nawet z pierwotną chłopską otwartością, a ona słuchała jak i reszty, nie zdradzając niczem, że ją to boli, straszy lub oburza.
Tygodnie mijały, a ona nie rzekła słowa.
Z jakąś dziką łapczywością pożerała strawę i nie zajmowała się niczem w chacie; siedziała bezczynnie, wpatrzona w okienko, a czasem wychodziła na podwórze, rozglądała się po niebie, ziemi, wciągała w nozdrza powietrze, patrzała po nagich drzewach.
Oczekiwała widocznie wiosny.
Gdy przyleciały kawki i skowronki, stała się niespokojniejszą — częściej wychodziła i dalej. Spotykali ją pierwsi oracze na polu błądzącą bez celu, zapatrzoną pod stopy i zawsze milczącą. Nie odpowiadała na pozdrowienia, wracała do chaty tylko z nocą, i często we śnie słyszał Seweryn, że zamiast się położyć, chodziła po izbie, trapiona jakimś niepokojem.
Już dawno wygnanoby ją z chaty, ale się jej lękali zabobonnie. Była w ich pojęciu niebezpieczną i silną przez złą moc.