Więc jej nikt nie rzekł złego słowa, nie bronił jeść, nie napędzał do roboty.
Nareszcie przyleciały bociany i Paraska przez trzy noce i dni nie wróciła do chaty.
— Może sobie nareszcie śmierć uczyniła! — rzekła z ulgą macocha.
Ale czwartego dnia przyszła. Obłocona, odarta, zmokła, z pokrwawionemi stopami.
Spojrzała po chacie zpodełba, czy niema jakich przygotowań świątecznych, i legła spać.
Gdzie była, ile drogi zrobiła, poco?... nikt jej już nawet nie pytał. Przestano do niej mówić... „Złe ją wodzi — i koniec!“...
Odtąd odwiedziny jej w chacie była coraz rzadsze i krótsze. Czasami wieczerzających o zmroku przerażała jej twarz tragiczna, blada, zaglądająca przez okienko. Pilnowała ich, — była to straszna opieka.
Nadeszła Wielkanoc. Szykowano się w chacie do wesela. Cały ten czas Paraska przesiedziała w domu. Ze swą niezbadaną, martwą twarzą śledziła ruch, przygotowania, bicie wieprza, pieczenie ciasta, uprzątanie komory.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/56
Ta strona została przepisana.