Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/57

Ta strona została przepisana.

Oczy jej, dzikie, powiększone wychudzeniem twarzy, szły jak szpiegi za każdym krokiem macochy i Seweryna.
Stara, mądra baba, krewna, która im pomagała w robocie, patrząc na nią, to się żegnała, to spluwała naprzemian.
— Żeby za mną kto tak oczyma wodził — rzekła — tobym ze strachu umarła!...
— Ot, przywykliśmy! — odparła obojętnie macocha. — Złego ona nic nie czyni.
— Niechnoby spróbowała! — burknął Seweryn, który był jednakże rozdrażniony tem cichem prześladowaniem. — Zabiłbym, jak wściekłego psa!...
— Ho, ho! — pokiwała głową baba. — Żeby to można było „jego“ zabić! O ho, ho!
Paraska słuchała bez znaku, że słyszy.
Gdy wyjechali do ślubu, stała we wrotach i przeprowadziła oczyma, potem gdzieś przepadła. Gdy wyjeżdżali po ślubie i mijali wiatrak na górze piaszczystej, drużba rzekł do nowożeńca:
— Widzisz, Seweryn, twoją Paraskę, jak ciebie wygląda!...